Ostatnimi czasy w chórze Akademii Medycznej działo się bardzo wiele. Od maja 2005 roku z prędkością sprintera, pokonywaliśmy jedno muzyczne wydarzenie za drugim, wzbogacając własne doświadczenie, a zarazem przyjemnie spędzając czas. Pomimo tego, że maj to już praktycznie koniec sezonu artystycznego, my mieliśmy pełne ręce roboty. Dużo czasu poświęciliśmy na to by wszystko było gotowe przed Kolejną Wielką Przygodą. Po Grecji, Anglii i Hiszpanii, przyszedł najwyższy czas na zmianę kierunku. Wschód wyglądał bardzo obiecująco (przynajmniej gdzieniegdzie). Celem stała się MOSKWA.
Początek zapowiadał się wprost rewelacyjnie – 27 godzin w autokarze, co wiąże się nie tylko z ogólną organizacją, co ze zorganizowaniem siebie samych. Co przezorniejsi przychodzą zawsze wcześniej na miejsce odjazdu, by zaklepać sobie lepsze pozycje strategiczne. A nocą, podłoga autokaru jak i inne powierzchnie płaskie usiane są mozaiką różnokolorowych, drzemiących „kokonów”. Sen zakłóca jedynie straż graniczna, która skrupulatnie sprawdza ktoś zacz?, skąd i dokąd zmierzasz?, i czy aby przypadkiem źle ci z oczu nie patrzy. Ale jak już się uporało z urokami kontroli granicznej, przychodzi pora na podziwianie krajobrazów Matki Rosji. Przecudną na to porą jest godzina 4 rano (gdy każda obieralna pozycja została już wypróbowana i stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, że w żadnej nie jest zbyt wygodnie by przetrwać do 9-tej). Na niebie wschodzi słońce, a jak okiem sięgnąć… pustka. Nie… tutaj kawałek lasku widać i znowu aż po horyzont wielka zielona równina, przecięta samotną szosą po której mknęliśmy.
Gdy już dotarliśmy na miejsce naszego zakwaterowania, które okazało się kompleksem prawie-turystycznym usytuowanym w środku olbrzymiej połaci leśnej, wszyscy mogli odsapnąć po dość męczącej podróży (odpoczywanie niekoniecznie definiuje się jako leżenie do góry brzuchem). Oczywiście krótkie zebranko organizacyjne, kolacyjka (może ktoś byłby ciekawy czym nas raczyli sąsiedzi ze wschodu, ale jakoś nie wbiły mi się w pamięć serwowane potrawy, bo z reguły mi smakuje wszystko;) i można już wyjść na miasto? O nie! Nasz punkt zrzutu znajdował się niestety około 40 km od centrum czegokolwiek. W odwodzie pozostawał nam zatem regeneracyjny, podszyty leśnym aromatem, sen. Kolejne dwa dni jak na złość padało. Zwiedzanie w takiej pogodzie nie należy do przyjemnych, ale nie zniechęciło rządnych nowych odkryć śpiewających osobników. Odwiedziliśmy Kreml, po którego placu maszerowaliśmy krokiem defiladowym, zjeździliśmy Moskwę metrem wzdłuż i wszerz, podziwiając urządzone z wielkim przepychem stacje, zwiedziliśmy Galerię Trietiakowską, Mauzoleum Lenina, a cerkwii to już nie zliczę. Ale nie tylko zwiedzanie było naszą misją. Przede wszystkim pojechaliśmy na konkurs pod jakże pięknym tytułem „Moskwa miastem pokoju”. Podzielony był na kilka części, w których brały udział nie tylko chóry, ale także zespoły taneczne i teatralne z wielu krajów. Wielka sala, w której odbywały się koncerty inaugurujące oraz kończące, wprost zabijała swoim ogromem. Osobiście z rozdziawioną buzią oglądałam się dookoła podziwiając wykonanie („Ale wystrugali!”- sala w całości wykonana była z jasnego drewna). Występy w takich obiektach szczególnie mocno działają na skoki adrenaliny i nie tylko. Brakowało mi jedynie wrzawy i pisków przy ogłaszaniu wyników, które przypadło nam wysłuchać za kulisami, a z których nie zrozumiałam ani słowa (jak większość zresztą). Dopiero gdy nasza dyrygentka zeszła ze sceny do wszystkich czekających, z uśmiechem od ucha do ucha, wszystko było jasne. Poprzeczka – która raczej nie sprawia nam trudności – jest ciągle wysoko, tam gdzie być powinna.
Na szczęście w ostatnie dni naszego pobytu na tej obcej ziemi, nie brakowało ciepłych promieni słońca, co pozwoliło nam jeszcze raz obejrzeć Moskwę w innych, bardziej weselszych barwach. Pożegnanie wspominamy szczególnie wesoło, gdyż gospodarze z naszego miejsca zakwaterowania (tworzący nauczycielski zespół śpiewaczy) zgotowali nam wspaniały występ. Wspólnie mogliśmy wykonać tradycyjne piosenki rosyjskie, które dodatkowo wyeksponowano tańcem… a potem impreza na maxa, wspólne śpiewy i pląsy przy akordeonie. Te momenty wspominam szczególnie swojsko i ciepło, myśląc o tym co razem udało nam się już przeżyć.
W końcu przyszła pora na „żegnaj”. Z łezką w oku ( i to wcale nie małą), musieliśmy znów wsiąść do autokaru, aby ruszyć w drogę powrotną do Polski. Kolejny album zapełnił się zdjęciami i wspomnieniami.
Diana Kopeczek