Po raz kolejny wyruszyliśmy do Kołobrzegu na zaproszenie zaprzyjaźnionego z nami dyrygenta, pana Jana Maślankiewicza-Pogany. Tym razem mieliśmy uczestniczyć w przedsięwzięciu, którego głównym pomysłodawcą był właśnie pan Jan – półsceniczna wersja opery „Orfeusz i Eurydyka”. Początkowo przedstawienie było zaplanowane na 15 lipca, z wielkim rozczarowaniem przyjęliśmy odwołanie koncertu z powodu burzy, lecz widzowie nas nie zawiedli, nikt ani nie pomyślał o oddaniu biletów na takie widowisko, dlatego też przesunięto je na następny dzień. Pojawiła się więc okazja by troszkę dłużej poleżeć nad morzem.
Po całodziennym przebywaniu na plaży prawie wszyscy zmieniliśmy się w czerwonoskórych, ale co już od dawna wiadomo, nie straszny nam wicher i niepogoda, a tym bardziej upalne słońce. Tak więc spaleni żarem z nieba stawiliśmy się na wieczorny koncert. Po krótkim rozśpiewaniu i przećwiczeniu bardziej newralgicznych momentów, przyodzialiśmy się w togi i owiązaliśmy się złotymi sznurami. Co niektórzy z lekkim zdenerwowaniem czekali na pierwsze skinienie pani inspicjent, mikroporty włączono i zapadła cisza.
Kobieta ubrana w słomkowy kapelusz i okulary przeciwsłoneczne weszła na scenę rozglądając się dookoła, jakby podziwiając zabytki. Zrobiła zdjęcie, usiadła na ławce, wyciągnęła przewodnik, a może jakąś książkę i zaczęła w myśli czytać… popłynęły pierwsze dźwięki uwertury, na scenę wybiegła pierwsza postać, przerażona kobieta, która pierwsza usłyszała nadchodzące trzęsienie ziemi, wołała i krzyczała. Potem wybiegła kolejna, na pewno jej przyjaciółka, przestraszone biegały budząc śpiących ludzi, którzy tłumnie teraz wybiegali na plac. Rozglądali się na różne strony, niektórzy padali zabijani przez trzęsienie ziemi nagle… uwertura się skończyła, klatka stop… wszyscy zamarli, znieruchomieli, kobieta która usiadła na ławce czytała tę historię… „Wielu ludzi zginęło w tym trzęsieniu ziemi, jedną z ofiar była także Eurydyka, ukochana Orfeusza. Prosił więc bogów aby zwrócili mu jego miłość, wielki bóg Zeus powiedział, że odzyska swoją ukochaną jeśli wyprowadzając ją z krainy śmierci nie odwróci się by na nią spojrzeć, lecz Orfeusz łamie daną obietnicę i Eurydyka pada nieżywa”.
Kobieta czytająca opowieść zatrzymuje się, wtedy wraz z muzyką scena znów ożywa, w spowolnionym tempie wszystkie postacie na scenie zaczynają się poruszać. Kolejne części muzyczne obrazują całą historię przeczytaną przez turystkę siedzącą na ławce, kilka osób podchodzi do grobu na którym łka Orfeusz, kobieta i dwóch mężczyzn, potem para trzymająca się w obięciach i samotny przechodzień ze smutnym spojrzeniem. Orfeusz woła swoją Eurydykę, spoczywa w zamyśleniu na przydrożnym kamieniu, zbliżali się do niego ludzie ze smutnymi oczami, bardzo powoli. I nagle wszyscy jak jeden mąż odwrócili się do tyłu, wznosząc głowy ku niebu, z balkonu śpiewał Amor w złotej szacie, ze skrzydłami białymi jak śnieg. Wszyscy w zachwycie słuchali jak obwieszcza Orfeuszowi wolę bogów. Ten z nową nadzieję powstaje by ruszyć w swoją drogę i śpiewał, prosił aby lud go przepuścił, ale ten w geście sprzeciwu, jakby ostrzegając, wznosił ręce śpiewając „Nie, nie, nie…”. Orfeusz zbliżał się do wrót, na których straży stało czterech kolosów, połyskujących w czerwonym świetle pochodni. Jakby z nikąd pojawił się duch w czarnej szacie niosąc opaskę, którą przewiązał oczy Orfeuszowi, i wprowadził go przez wrota, które zaraz się za nim zamknęły. Światło jest teraz błękitne, to niebo. Tańczą anioły w błękitnych strojach. Pojawia się Eurydyka, promienieje i śpiewa swą pieśń „Questa silio …”. Po długiej drodze Orfeusz dociera w końcu do ukochanej, przegania anioły które ją otaczają, kochankowie łączą się we wspólnym śpiewie. Ale Eurydykę coś niepokoi, nie jest przekonana co do uczuć swojego kochanka, który dziwnie się zachowuje, wątpi w uczucie. Wypuszcza jego dłoń i oddala się od niego, a ten by przekonać ją o swej miłości, łamie daną bogom obietnicę, zrywa opaskę i patrzy na ukochaną, która w tym momencie pada nieżywa. Zjawia się duch i zabiera harfę Orfeusza, ludzka zasłona otacza ciało martwej Eurydyki, a gdy się w końcu rozstępuje, tak bardzo wolno, ciała już tam nie ma, jakby rozpłynęło się w powietrzu. Orfeusz jest zrozpaczony, chce sobie odebrać życie. I znów jakby zatrzymano film, klatka stop, kobieta czyta tę historię „Orfeusz po ponownej stracie ukochanej pragnie się zabić, śpiewa smutną pieśń, czym zjednuje sobie przychylność i łaskę bogów, którzy posyłają Amora by oddał mu jego ukochaną” brzmi muzyka i scena znów ożywa. Orfeusz płacze, pada znów na grób, i chwyta za miecz, lud urzeczony pieśnią Orfeusza, prosi wraz z nim „Torna o Bella…” czyli wróć o piękna. Znów pojawia się Amor, prowadzi Eurydykę, wskazuje jej miejsce gdzie znajduje się Orfeusz, wszyscy razem śpiewają, i żyją już razem… wszystko zamiera, kobieta, która przez cały czas siedziała i opowiadała nam tę historię zamyka książkę, poprawia włosy, nakłada czerwoną pomadkę, wzdycha „o tak, wielka jest siła miłości” potem wstaje i znów oglądając pozostałości ruin, schodzi ze sceny… a chór śpiewa o wielkiej i niezwyciężonej sile miłości „Triomfi amore”…
To właśnie widział każdy widz. Słyszał i podziwiał piękną historię miłości. Tak naprawdę nikt nie zdawał sobie sprawy z nerwowej atmosfery panującej za kulisami. Nikt nie wiedział jak bardzo denerwowała się osoba, która jako pierwsza miała wybiec na scenę. Taki mały dreszczyk emocji, skoncentrowanie i pierwszy krok. A widzowie oczywiście dopisali, niesamowitą radość sprawia patrzenie na zaciekawione twarze, więc chyba lepiej zrobię, jeśli nie zdradzę, że w oryginale historia tej miłości kończy się smutno. Na koncie mamy kolejną przygodę, nowe przyjaźnie, niezapomniane chwile, a ile jeszcze przed nami, przecież mamy dopiero 5 lat.
Diana Kopeczek