Było kilka minut po 16, gdy zziajany Rafał wpadł prosto z zajęć do mieszkania, zjedliśmy obiadek i dosyć szybkim krokiem skierowaliśmy się w stronę siedziby. Czas był „stykowy”, więc dość szybko pokonaliśmy Plac Grunwaldzki i na Wojciecha z Brudzewa byliśmy punktualnie;)
Zdążyliśmy na czas i po krótkim oczekiwaniu na „kibelkowiczów” wyruszyliśmy w drogę. Z przygodami oczywiście – jakże mógłbym pominąć przedziwne manewry zawracania pana kierowcy i gromkie JESZCZE, które wizualizowało panu Kierowcy odległość od drzewa (od pnia, przecież o tych połamanych konarach nie musiał wiedzieć 🙂 ).
Ruszamy w wesołej atmosferze, namiętnie skubiąc nowy Chórewski przysmak – słonecznik :). W tak zwanym międzyczasie nasz autobus zalicza kilka krawężników, my zabieramy Gwiazdę Betlejemską spod Shella i ruszamy pełną parą. Podróż mija wesoło, żarliwe debaty mieszają się z gromkimi wybuchami śmiechu tudzież śpiewem prowadzonym przez Krzysia. Obgadujemy – jak to zwykle – wszystkich i z każdego powodu. Podróży towarzyszy film, którego tytułu nie pomnę, aczkolwiek fascynujący (sami go wybraliśmy, spośród trzech niezależnych, godnych siebie alternatyw &:) ).
W naszych rozmowach co chwila przewija się temat Izy Polki, martwimy się, pytamy, niepokoimy, dzwonimy, pozdrawiamy :).
W tak sielankowej atmosferze blisko czterogodzinna podróż mija, sami nie wiemy kiedy. Docieramy do naszego domu rekolekcyjnego i wpadamy po schodach obejrzeć nasze haremowe pokoje. Przydział prycz – i do dzieła: głodni wyruszają na miasto szukać jedzenia, nienasyceni (raczej nienasycone) rozpoczynają dopóźnonocne plotkowanie, spragnieni kart dostają swojego brydża, ciupiąc namiętnie w aromacie tytoniu mango (tłumacząc księdzu proboszczowi że szisza to w rzeczywistości taki mały piecyk, bo zimno). Wysłuchaliśmy opowieści księdza o piecykach na spirytus, w duchu ciesząc się że w naszym „piecyku” jest tylko woda, a to w związku ze znaną mniej lub bardziej historią Fajerbola (vel. Błahosławieny jesi vel. Rafcia) 🙂
W nocy chłopaki w składzie L., D. i R. wracają z miasta, obwieszczając że z rynku ukradli ratusz. Przerażeni owym faktem kończymy grę w brydża, której stawka była bardzo wysoka. Otóż bowiem Kaskader zrobił takie pyyyyyyszne kanapki z podwójnym serem!!:P Niestety przegraliśmy wraz z Pawłem, uznając wyższość Emi i Niewiada (kanapkę zjadłem ja 🙂 ).
Pobudka. 8.45. Wychodząc na śniadanie niepokoi zgromadzenie starszych kobiet w moherowych czapkach, no ale udało się przejść bez szwanku. Pyszne śniadanko, pierwsze w Gnieźnie spotkanie z dyrygentką, pakowanko i w drogę.
Knajpka – taka miła, ciepła, wcale niedroga :). Posiedzielim, pojedlim, popilim i w drogę do gimnazjum, rozśpiewać buźki i przywdziać fatałaszki:P. W międzyczasie poszukiwania Drzwi Gnieźnieńskich na własną rękę kończą się fiaskiem :).
Występ – powiem szczerze nie za wiele pamiętam. Taki dreszcz na koniec Blahoslowy. No i dolne „de” Dawida, który stał obok mnie :). I ten telefon, z wybranym numerem Izy. Byłaś tam z nami!
Wracając w takich niepewnych uczuciach do gimnazjum, próbowałem sobie uzmysłowić co tak naprawdę się stało. Do teraz nie wiem – z perspektywy czasu dobrze się tam stało! 🙂 Jeszcze później ekipą w składzie ja, Andrzejek, Dawid i Leszczu poszliśmy posłuchać chóru, który śpiewał Bohorodice Rachmaninowa i Wierzę Świdra. Załączam foto z przesłuchania :P.
Wieczór – Eucharystia. Nasze piękne Zastupnice… pamiętam tylko Leszcza, bo stacjonował obok mnie i Agnieszkę, pokazującą Markowi roztrzęsione dłonie. Powiedziałem: „Będą się trząść jeszcze raz, jak będziesz odbierać Grand Prix”. Nie uwierzyła :).
Rozemocjonowani, oczekiwaliśmy na werdykt, słuchając najrozmaitszych przemówień, wystąpień i innych takich. Padały te numerki, od 71, przez 80, 90-kilka. W międzyczasie kilka Chórów Kameralnych (!), przez które u części wystąpił stan przedzawałowy! I w końcu: Złoty Dyplom 100pkt (100%) – MY! Soprany, Alty, Tenory i Basy – wszyscy razem!! Najlepsi – jak jeden organizm (usłyszeliśmy później) – razem oddychamy, razem budujemy frazę, razem kończymy i RAZEM to PRZEŻYWAMY!!
Łzy radości pokapały na posadzkę archikatedry… każdy sam i każdy z każdym przeżywaliśmy tą radość, wyjątkową, spontaniczną, naszą…
Upojeni, połączeni, zmotywowani do dalszej pracy, jak to w naszym zwyczaju bywa – obnażamy się publicznie:P w autobusie, wśród wracających chórów :). Fajna zabawa!!
Wracając spotykamy się w komplecie na stacji (o zgrozo dopiero godzinę po wyjeździe z Gniezna!!):). Wracamy szczęśliwi! Wracamy zwycięzcy! MY wracamy:D. Oczywiście nikt nie chciał spać (oprócz Dawida, który zasnął niepostrzeżenie na tylnym siedzeniu). Śpiewaliśmy dobrze znane nam z filmu Mamma Mia kawałki, doprowadzając do furii Leszcza, który usiłował zasnąć:P.
I tak było.. Spontanicznie, nieschematycznie.. jak zawsze z Wami… KEJ – CHAM do następnej próby!!!!!
Misiek napisał to 🙂
P.S. i ten warkoczyk Ani B………. [rozmarzył się] …….