Nikola: Niedziela, godzina około 14, trochę zimno, trochę wieje, trochę jesteśmy w czapkach; człapiemy mozolnie, mrucząc pod nosem Abbę i mniej więcej co 4 takty przerywamy nasze wokalne popisy marudzeniem w około tej tonacji: „o boże jaka jestem zmęczona a jeszcze trzeba się spakować i pożegnać i znaleźć dworzec i dojść na dworzec i wrócić do domu o boże”. Chcąc nie chcąc, nic nam się nie chciało i szłyśmy do „domu wycieczkowego” (?) bynajmniej nie skacząc po górach, lecz chodząc na rzęsach. W tej radosnej i przaśnej atmosferze doszłyśmy do wniosku, że na chórze byłyśmy w poniedziałek, we wtorek, w środę, w czw… a nie, w czwartek wyjątkowo nie, w piątek, w sobotę i w niedzielę. Muzycznie rzecz biorąc, opuściłyśmy nos na kwintę i szłyśmy przez chwilę w milczeniu. Po chwili pewien fakt spadł na mnie jak grom z jasnego nieba i przerwałam ciszę wymownym:
-Marta, a wiesz, co mamy jutro o 18?-zapytałam, szczerząc zęby w uśmiechu.
-… -skwitowała, przewracając oczami, a potem, na trzy cztery, jednym chórem wykrzyknęłyśmy:
-CHÓR!!!
Marta: Niedziela, godzina 14:45, wreszcie docieramy do Domu Wycieczkowego „ Zdrój „- bo tak to się właśnie nazywało. Ostatni raz w ten weekend, trochę przykro… ale może to i lepiej, myślę sobie pocierając dłońmi zdrętwiałe od mrozu uszy (bo ja o czapce niestety zapomniałam). A wszystko zaczęło się w piątek…
Piątek godzina 11:33 „Nikola czy ty masz jakieś cygańskie ubrania?”
Piątek godzina 12:45 poszukiwania
Piątek godzina 14:27 mamy chustę, sukienkę
Piątek godzina 15:46 i jeszcze nie ma spódnicy
Piątek godzina 15:58 i jeszcze tylko bransolety
Piątek godzina 17:39 powrót do domu… „ Nikola o której mamy pociąg do Trzebnicy”
Piątek godzina 18:12 „ Marta… bo do Trzebnicy chyba nie jeżdżą pociągi”
Sprawdzam wiadomości, Nadodrze, busy, szyno- busy, SZYNO… nie znamy, nie wiemy, ale przynajmniej mamy cygańskie stroje na jutrzejsze andrzejki…
Nikola: A propos szyno-busów: zapytałam kolegę w sposób całkowicie naturalny: „ej, wiesz może, jak wyglądają szyno-busy?”. Odpowiedź „Nikola, chodzi ci o tramwaje?” nieco zbiła mnie z tropu. No dobra, KONIEC DYGRESJI, miało być o warsztatach. Rozentuzjazmowane zebranym cygańskim ałtfitem, plułyśmy sobie w brodę, że w tym tygodniu akurat regularnie się myłyśmy, a wszystkie kradzione perfumy sprzedałyśmy 3 dni temu na Ołbinie za czydzieści złotych sztuka, gdy wtem Marta spojrzała na zegarek, potem na swoje mokre włosy i wyrzekła prorocze słowa: „Nikola, nie zdążymy…”. Zaprawdę powiadam wam, nie zdążyłyśmy. Nie mówię nawet o tym autobusie około 19:30, bo o tym, że nawet nie omieciemy go przelotnym spojrzeniem, wiedziałam już w trakcie ogłoszeń Magdy na próbie; chodzi mi o autobus o 20:05, na który powinnyśmy zdążyć, idąc nawet spacerkiem na Nadodrze, a na który nie zdążyłyśmy, biegnąc najpierw na tramwaj, potem za tramwajem, a potem z tramwaju, w międzyczasie pytając współpasażerów o godziny odjazdu pojazdów na połączeniu Wrocław- Trzebnica (pół tramwaju zaangażowało się w akcję „szyno-bus”, serio).
W końcu dotarłyśmy szczęśliwie na Dworzec Nadodrze, a tam jak manna z nieba, rozciągnął się przed nami widok autobusu do Trzebnicy, przed którym uśmiechały się twarze znane z prób chóru. Dodam, że byłyśmy lekko przerażone, porównawszy nasze bagaże i bagaże reszty dziewczyn i już miałyśmy przed sobą najczarniejsze wizje, w których na całą grupę kilkudziesięciu osób tylko dwie wzięły ze sobą walizki i to akurat my jesteśmy tymi dwiema osobami. Rzeczywistość jednak znowu spłatała nam figla i okazało się, że „ludzie z chóru” są w gruncie rzeczy całkiem normalni: nie dość, że wzięli walizki, to jeszcze równie nonszalancko, co my, się spóźnili. Potem nasza nonszalancja sięgnęła zenitu i z bagnem intelektualnym na twarzy słuchałyśmy, jak chór śpiewa cyrylicą (dla ścisłowców- właśnie użyłam synestezji); potem jednak dostałyśmy do rączek kolędy i poczułyśmy się tak polsko, tak przaśnie, tak ludowo, tak swojsko i tak świątecznie i już ujrzałyśmy oczyma wyobraźni, jak ubieramy w domu choinkę i wypiekamy pierniki, nucąc „Dzisiaj w Betlejem” w trzygłosie: my dwie i krzyczący na nas współlokator. Próba zakończyła się około godziny 22 i przyszedł czas na między innymi urodzinowe biesiadowanie w towarzystwie gitar i ogólnego rozluźnienia, a my ze zdziwieniem przyjęłyśmy fakt, że „ludzie z chóru” śpiewają T-Love. Późnym wieczorem już na dobre rozpoczęła się bieganina w piżamach (pozdrawiamy Magdę) i w sumie to dalej nie wiemy, co się działo, bo najzwyczajniej w świecie poszłyśmy spać, uprzednio deliberując nad tym, czy w naszym pokoju jedna z dziewczyn już śpi, czy nie, bo wszystko wydawało się zupełnie puste, dopóki jedno z łóżek przykrytych szczelnie kołdrą nie przemówiło ludzkim głosem.
Potem dość niespodziewanie nastał ranek i już całkiem nie niespodziewanie nie zdążyłyśmy zjeść śniadania, bo w sali prób od dobrych kilku minut trwała rozśpiewka okraszona legendą o kobiecie z 1/3 sprawnego płuca (w każdym razie coś koło tego), która „wypuszczała powietrze” (z góry przepraszam za terminologię) przez 5 minut (w sumie to nie pamiętam przez ile, ale wiem, że rozległo się gromkie „łał”, a pięć minut to dobre określenie na wszystko), potem Magda powiedziała, że w zasadzie to ona jest już maksymalnie rozśpiewana i my też powinniśmy być, jeśli dobrze wykonywaliśmy zadane przez nią ćwiczenia, więc spojrzałyśmy z Martą na siebie i spuściłyśmy obszerną zasłonę milczenia na stan naszego rozśpiewania, czując się poniekąd winne, poniekąd „przecież mamy chore zatoki”. Zostaliśmy podzieleni na grupy, ja trafiłam do grupy Hyli i przez całą próbę starałam się nie wychylać z tym swoim nierozśpiewanym głosem, no dobra, żartuję, nie będę suszyć, bo robi się więcej piachu niż w sopranie pierwszym w „Money, Money” Abby.
Podczas próby, trwającej od 10 do 14, pojedynczo udawaliśmy się do naszej dyrygentki Magdy na 10-minutowe indywidualne lekcje emisji głosu – bardzo przydatne, pomocne i przyjemne. Dodam, że wszyscy wyszli z tego cało (no, może tylko kilka osób po wyjściu z pokoju Magdy wypisało się z chóru i wybiegło pośpiesznie z walizkami. He, He, żartowałam). Co do samej próby, na której rozczytywaliśmy nuty, bratając się z rozrywką, byliśmy chyba trochę zakochani w składance Abby- każdy już widział biegającą po plaży w hawajskich kwiatach na szyi Meryl Streep, roznegliżowaną „tę z tymi oczami”, no, Amandę Seyfried, drewnianego jak ogrodowy taras Pierce’a Brosnana, morze, dzieci kwiatów, peace and love… No dobra, ja widziałam. Próba trwała długo. Bardzo długo. Z każdym taktem byliśmy coraz bardziej zmęczeni, coraz bardziej amuzyczni, coraz bardziej „może jednak rozczytamy coś innego”, coraz bardziej chcieliśmy obiad. Około godziny 14, ku naszemu ogromnemu zdziwieniu, próba się jednak skończyła. Z punktu widzenia czasu, to, co zostało mi z tych porannych muzycznych potyczek, to wzdryganie się za każdym razem, gdy słyszę w radiu Kiss from the rose.
Marta: O porannej próbie mogłabym powiedzieć zarazem dużo, jak i bardzo mało. Rozczytywanie wielu, wielu, wielu utworów, a że jest to mój pierwszy miesiąc w Medici Cantantes, „wiele” w tym momencie przybrało zupełnie inną formę niż u starszych dziewcząt, podśpiewujących wesoło Den geboren hat ein magt, czy Gabriel’s Oboe. Tu i ówdzie zapodziały się jakieś „ dawne soprany”, albo i bardzo utalentowany muzycznie rodzynek, siedzący po mojej prawej i demonstrujący za każdym razem głos pierwszy. Fakt, nieco mnie to wszystko przeraziło, bo będąc pod ścianą, za każdym razem nie potrafiłam usłyszeć, o co właściwie chodzi. Z począąątku… potem zrozumiałam, że jak na prawdziwy chór przystało, nic dziwnego przecież w tym, że zewsząd dobiegają mnie dźwięki (czasem „czyste”, czasem wywołujące dreszcze, czasem nieco mniej zachwycające, czasem alty, czasem sopran po prawej, albo i jakiś donośny bas zza drzwi ). Tak, na początku może nawet rozboleć głowa, ale przyzwyczajenie przychodzi z czasem, aż pewnego dnia sama łapię się na podśpiewywaniu Kiss from the rose w drodze do sklepu, do kuchni, na próbę, po próbie. Nawet w łazience parę razy mi się wymsknęło. I tak to już chyba jest, kiedy zapiszesz się do chóru- myślę sobie teraz.
O godzinie 17 rozpoczęła się kolejna próba, teraz już z prawdziwymi sopranami, z Magdą, z zajmującymi basami i przenikliwymi tenorami. Ogólnie mówiąc, wszyscy razem, aby zobaczyć, co z tego porannego rozczytywania wyszło. Zaczęliśmy od Michelle, przemknęliśmy przez wieleee innych utworów, w tym Gabriel’s Oboe, kończąc na naszej ulubionej składance Abby. Dodam, że Dancing Queen, Money Money itd, to wpadające w ucho utwory, a mimo to, łatwo nie było. Basy zapomniały się czegoś nauczyć, soprany z pewnością wyśpiewywały solo, a wszystkiemu wtórowało gromkie, męskie „ Take a chance, Take a Chance, Take a Chance…” ). Co by było, gdyby nie Magda. Chwila wdechów, wydechów i do roboty. Basom kazała nadrobić zaległości, altom podała dźwięki, a soprany zbiła z tropu przejmując solówkę ( Nikola: ;( ). Tylko tenory nadal wesoło podśpiewywały Take a Chance, Take a Chance. I tak w ostateczności wszystko wyszło jak należy. A nawet jeśli nie- została nam jeszcze niedziela, a tu już dekoncentrowały nas nadchodzące Andrzejki.
Niedługo po powrocie do domu, nasz hotel zamienił się w koczowisko. Sama doświadczyłam tego, wychodząc spod prysznica. Wierzcie, lub nie, ale z mokrymi włosami i w ręczniku, starając się przemknąć niezauważona 5 metrów do pokoju, natknęłam się na kilkanaście Cyganek i Cyganów. Jedni chcieli mi sprzedać perfumy, inni z nadzieją, że mam przy sobie coś wartościowego, starali się mnie okraść. Wszędzie rozlegały się gromkie śpiewy „ My Cyganie”, kolorowe chusty i spódnice. Trochę mnie to wszystko przeraziło.
Gdzieś w oddali dojrzałam nawet Romkę bez zęba i koleżankę Julkę, ciężarną i z niemowlakiem na rękach. Co to się w tym chórze porobiło- pomyślałam. A jednak i ja postanowiłam dołączyć do reszty. Zawiązałam chustę na głowę, wymalowałam się jak nigdy i dumnie pomaszerowałam w kierunku moich braci i sióstr. Tańce hulańce, tamburyna, grzechotki, śpiewy, wróżby… ciężko byłoby opisać to wszystko, nie rozpisując się na dwadzieścia stron. Ale jednego pominąć nie mogę, albo może inaczej, moja cygańska krew mi na to nie pozwala. Mniej więcej koło północy wyłoniliśmy swojego króla. Potem nastąpiła piękna i wzruszająca przemowa, koronacja, podziękowania, ogólnie mówiąc, koczowisko wymarzone. Niektórzy dobrali się w mniejsze grupki, celebrując wspólnie święto, inni, zmęczeni już nieco intensywnością dnia i natłokiem nowych imion, zdecydowali się na sen. Zdjęli chusty, umyli czarne zęby i opuścili koczowisko, kierując się w stronę łóżek.
Nikola: Rozumiem, że to mnie przypadł ponury obowiązek opisania niedzieli- dziękuję, Marta. A więc: niczego konstruktywnego na temat tego dnia nie napiszę, bo rano nie zdążyłam wypić kawy i taka omkła i muzycznie wyczerpana, siedziałam sobie na krzesełku, przewracając stroniczki z pięcioliniami, myślami błądząc jeszcze gdzieś w depresyjnym listopadzie i nie mogąc się z niego wydostać. Czułam się jak tabula rasa i podobno nawet tak wyglądałam, wykrzykując „z zapałem” scaramouche, scaramouche, galileo, let me go, no no no, mamma mia, w zasadzie nothing really matters. Jednakże wszystko zmierzało w kierunku nieuniknionego apogeum, a mianowicie- ostatnich dwudziestu kilku minut i rozczytywania Franka Sinatry od Godfather po New York i generalnie każdy poradził sobie z repertuarem w myśl wersu: I did it my way. Warsztaty zakończyły się optymistycznym akcentem Iry, po którym pękającą w szwach salę wypełniły salwy śmiechu i potem było już tylko lepiej.
Marta Laburda i Nikola Kurpierz