Dawno dawno temu, dnia 14.07.2011 r., wyjątkowo punktualnie, o godzinie 20.00, rozpoczął się niezwykły i pamiętny wyjazd Chóru Kameralnego Akademii Medycznej do Turcji. Wyjeżdżaliśmy do Stambułu, aby wziąć udział w wyjątkowym konkursie, którego szczegóły do ostatnich chwil były owiane tajemnicą.
Początkowo nic nie zapowiadało niezwykłych przygód, jakie miały nas spotkać. Spokojny i leniwy przejazd do Berlina, a następnie nocny przelot do Istambułu przebiegały ze szwajcarską precyzją. Osoby, które pierwszy raz wznosiły się w obłoki, uczyniły to godnie i z powagą, mimo zastraszania przez bardziej doświadczonych uczestników wyprawy.
Nie mając problemów z przekroczeniem tureckiej granicy, wsiedliśmy do autokaru, który okazał się najwyższym przejawem luksusu, jakiego zakosztowaliśmy podczas pobytu w Istambule. Dowiózł on nas szczęśliwie pod same drzwi hostelu, przeciskając się, z podziwu godną precyzją, wąskimi uliczkami. Warto dodać, że umiejętności, jakie musi posiadać kierowca w Istambule, zdecydowanie odbiegają od europejskich standardów. Światła (zwłaszcza kierunkowskazy) są chyba uznawane za europejską formę tuningu, a odgłos klaksonu jest równie donośny jak śpiew muezinów, tylko zdarza się dużo częściej.
Hostel Sułtan okazał się niezwykle gościnny, zwłaszcza 26-osobowy pokój, o wdzięcznej nazwie Harem, skłaniał ku integracji.
Mimo zmęczenia podróżą rozpoczęliśmy poszukiwania plaży, aby skorzystać z pięknej pogody. Po sprawnym przemieszczeniu się przy pomocy komunikacji miejskiej (tramwaj) popłynęliśmy na Wyspy Książęce promem, który okazał się nietypowym statkiem miłości. Tenory wraz z basami pierwszy raz poczuły, że znalazły się w centrum zainteresowania, niestety nie płci pięknej. Podczas podróży Wojtek z Magdą skutecznie zdeprymowali resztę ekipy fałszywą informacją o czekającej nas ponad trzygodzinnej przeprawie na plażę. Kłamstwo na szczęście szybko wyszło na jaw, a Wojtek zrehabilitował się prowadząc twarde negocjacje i zbijając cenę wejściówek na upragniony nadwodny „piasek” z 15 lirów na 5. Plaża, mimo że dysponowała nietypowym zejściem do wody (połączenie kostki brukowej i kamieni), zachwyciła chórzystów ciepłą wodą i nieograniczonym niczym słońcem. Jednak podczas korzystania z pięknej pogody dziewczyny musiały się oswoić z nietypowym klimatem męskich spojrzeń w ich stronę. Niezależnie od wybranego przez nas miejsca do plażowania, w krótkim czasie było ono oblężone przez Turków próbujących zwrócić na siebie uwagę.
Mieszkaliśmy w miejscu, które mieściło się w samym sercu europejskiej części Istambułu.
Do największych atrakcji turystycznych, takich jak Hagia Sofia, Błękitny Meczet czy Pałac Topkapi, mieliśmy przysłowiowy rzut kamieniem. Przypominał nam o tym często donośny śpiew muezinów, który dobiegał jednocześnie z kilku minaretów i imponował, nie znanym nam dotąd, kolorem i długością fraz. Kawiarenka naszego hostelu ujmowała wygodnymi tkanymi poduszkami ułożonymi w krąg na podłodze. Wspólnie spędzony czas przy sziszy, spacery zaczarowanymi, kolorowymi uliczkami europejskiej części Istambułu i ogródki wokół lokali podobnych do naszego, wprowadziły nas w, niespotykany nigdzie indziej, turecki klimat.
Wokół sklepów i lokali nie sposób było przejść nie słysząc zachęcających słów sprzedawców zachwalających swoje towary na równi z urodą przechodzących dziewczyn. Wraz z późniejszymi godzinami propozycje małżeństw stawały się coraz popularniejsze. Wśród zachęcających słów na długo utkwią nam w pamięci: „I dreamed about you tonight” czy „Do you want buy me?” Nie raz dziewczyny odwracając się za słowami: „You dropped something” były uświadamiane, że: „And it was your heart”. Choć czasem ciężko było zrozumieć intencję adoratorów mówiących: „Where is your make-up. You look so bad.”
Jedną z pierwszych umiejętności jakie nabyliśmy było targowanie się na bazarach. Szybko nauczyliśmy się rozpoznawać wyjątkowość tekstów: „Special prise for you, my friend” oraz unikać finałów w stylu: „You are crazy! Shit! Never come back to my shop.” Czasami intensywne negocjacje powodowały zanik umiejętności językowych sprzedawców („No English”). Ostatecznie kompromis oscylował w okolicach 40% – 50% ceny początkowej.
Wolne dni spędzaliśmy prześcigając się w ilości odwiedzonych meczetów i atrakcji turystycznych lub plażując nad morzem. Rekord jaki padł to 11 meczetów w ciągu jednego dnia.
Zaangażowanie w poznanie obcej kultury było tak duże, że Magdzie udało się wziąć udział w modlitwie w Błękitnym Meczecie. Ta śmiała próba integracji nie zostałaby zauważona, gdyby nie… fantazyjnie pomalowane różowe paznokcie na stopach.
Nie oszczędzając się odwiedziliśmy wszystkie najważniejsze miejsca europejskiej strony Istambułu.
Gorące momenty dnia uprzyjemniała nam darmowa herbata serwowana przez hostel, w którym chroniliśmy się przed słońcem. Główną podstawą wyżywienia na tym etapie wyprawy były tamtejsze skromne kebaby lub ryba w bułce. Później sytuacja diametralnie się zmieniła.
Po 6 dniach wyjechaliśmy do azjatyckiej części Istambułu, gdzie panowały „Turkish rules”. Tak przynajmniej były nam tłumaczone wszechobecne niedogodności, spowodowane przez organizatorów festiwalu. Aktualna ich lista to 27 wpisów, które zawierają instrukcje dotyczące wszelkich sfer życia osobistego.
Po przybyciu do nowego miejsca zakwaterowania, zwanego dormitorium, mogliśmy się wykazać nieprzeciętnym przygotowaniem fizycznym, wnosząc bagaże na 4 piętro, ponieważ winda została wyłączona na czas festiwalu z obawy przed jej zepsuciem. Po dotarciu do naszych pokoi okazało się, że 3-4 „beds per room”, to pokoje 6-8 osobowe (wszystkie łóżka były piętrowe).
Gdy oswoiliśmy się z sytuacją znów zostaliśmy zaskoczeni. Klucze do pokoi były dla nas niedostępne. Wtedy, pierwszy raz, padło magiczne określenie „Turkish rules”, które prześladowało nas do końca wyjazdu. Nie pomogło tłumaczenie o potrzebie prywatności czy chęci zabezpieczenia naszego dobytku. Jako rozwiązanie zaproponowano nam zakup kłódek do szafek stojących w pokojach, po promocyjnej cenie 3 liry w pobliskim hipermarkecie. Jako toaletę mieliśmy do dyspozycji dziurę w podłodze, dzięki której pojęcie bloku startowego nabrało nowego sensu. Telemark został opanowany do perfekcji przez dużą część naszego chóru. Dla zbyt pochopnych szczególnie bolesny okazał się brak papieru toaletowego.
Miłym zaskoczeniem była wcześniejsza godzina kolacji. Niestety jej zawartość jak i forma podania pozostawiały wiele do życzenia. Pogniecione plastikowe sztućce oraz piankowe tacki, podzielone na 5 przegródek nie budziły zaufania w kwestii higieny. Przegródki odpowiednio zawierały: zupę, makaron, mamałygę o nieokreślonym składzie i surówkę niezbadanej świeżości. Bezpiecznym pokarmem okazała się sucha bułka, która była dodatkiem (a później podstawą) każdego posiłku. Dla spragnionych wody do dyspozycji była lodówka, na której widniał napis „you can pay”. Niestety nasza interpretacja „can” okazała się niezgodna z intencją autora, co próbował uświadomić wszystkim nieporadny Turek.
Następnego dnia swoje żniwo zaczęła zbierać rozprzestrzeniająca się w zastraszającym tempie „klątwa sułtana”, która drastycznie ograniczyła ilość spożywanych pokarmów. Część chóru przyjęło dewizę: „Piwo lepsze jest od chleba, bo go gryźć nie trzeba”. Rzekę nieprzerwanych problemów żołądkowych próbowaliśmy powstrzymać przez zakup coca-coli i zażywanie wszelkich odmian stoperanu i nifuroksazydu.
Problem osiągnął swoją kulminację w momencie, gdy w ośrodku wyłączono wodę. Organizator chcąc nas uprzedzić o zbliżającej się niedogodności ogłaszał ten fakt w szeroko rozumianym języku tureckim. W licznych problemach organizacyjnych niestety nie mieliśmy wsparcia w naszych przewodnikach, których znajomość języka angielskiego ograniczała się do kilku, czasami kilkunastu słów. Bardziej komunikatywny okazał się kierowca autokaru, mimo że nie znał żadnego słowa w języku obcym.
Przez brak możliwości uzyskania informacji ciągle zaskakiwały nas różne sytuacje. Ich lekturę polecamy tylko cierpliwym i wytrwałym czytelnikom ze względu na ich liczbę. Pozostałym radzimy przeczytać kilka losowo wybranych:
- Aby opuścić miejsce zamieszkania musieliśmy… założyć koszulki konkursowe.
- Do dyspozycji chórów była jedna sala prób w jednym terminie (tu zacytuję smsa od naszej przewodniczki): „You are not have a prova alone. If groups want to have a prova they have at the same place and same hours.”
- Planowe godziny nigdy nie miały odzwierciedlenia w rzeczywistości.
- W szczególności godziny koncertów konkursowych nie były zgodne z wydrukowanymi na planach i plakatach. Nasza kategoria skończyła prezentacje o godzinie, o której miała je zacząć.
- Konkurs odbywał się w kinie, które mieściło się w hipermarkecie.
- Wszystkie chóry (niezależnie od godzin występów) miały wyjechać o jednej godzinie. W naszym wypadku oznaczało to 6 godzin czekania na występ konkursowy. Organizatorzy dysponowali bowiem tylko jednym kierowcą, który znał drogę na miejsce konkursu i był to nasz kierowca.
- Przez 3 dni bezskutecznie próbowaliśmy poznać adres miejsca, gdzie odbywał się konkurs.
- W dniu konkursu organizator poinformował nas, że jednak nie jest w stanie załatwić nam instrumentu niezbędnego do występu. Postanowiliśmy, że Dawid będzie grał na koszu na śmieci, który wdzięcznie przykryjemy chustką.
- 16 występujących chórów miało do dyspozycji 2 małe garderoby.
- W trakcie spotkania dla dyrygentów (Exchange gift meeting) organizatorzy wręczyli prezenty najpierw sobie, potem jurorom, a na koniec chórom konkursowym. Chórom festiwalowym powiedziano, że prezenty przeznaczone dla nich dostaną później. Chętni poczęstunku lub odrobiny procentowego relaksu usłyszeli przed spotkaniem od przewodniczki: „You can bring your own alkohol”.
- Każdy chór opłacał swój autokar i tylko z niego mógł korzystać. Dowiedzieliśmy się, że nie jest możliwe (mimo wolnych miejsc), aby część osób zabrała się z innych chórem, bo oni zapłacili za swój autokar.
- Ogłoszenie wyników odbywało się zaraz po występach wszystkich chórów z jednej kategorii. Przez 5 minut reprezentacje chórów stały na scenie wsłuchując się w muzykę zaproponowaną przez organizatorów. Punktację poszczególnych chórów podliczał na kalkulatorze siedzący na scenie sam dyrektor konkursu w czasie kolejnego występu. W ogólnym zamieszaniu i bałaganie okazało się, że chór, który zdobył pierwszą nagrodę nie może dostać trofeum, bo ono się… połamało.
- Koncert w dzień po konkursie odbywał się w plenerowym miejscu na deptaku między śmietnikiem a placem budowy w sąsiedztwie stacji kolejowej.
- Pod znakiem zapytania stanęła wspólna impreza dla chórów na zakończenie festiwalu, ponieważ nie zarezerwowano na nią sali, a główny organizator był poza zasięgiem.
Pokonując te liczne niedogodności chór zbudował monolit, który zabrzmiał tak jak nigdy w tym sezonie. Zdobyliśmy uznanie chórów, także tych, które zostały wyżej ocenione od nas. Aplauz publiczności na długo pozostanie w naszej pamięci. Ostatecznie Chór Kameralny Akademii Medycznej zajął 3 miejsce w konkursie. Jednak każdy z nas wygrał coś więcej. Słowa, które usłyszeliśmy były dla nas więcej warte od nagród, a wspólnie przebyte trudności i podjęty wysiłek utrwaliły wzajemne relacje.
Podczas Koncertu Galowego wspólnie z innymi chórami bawiliśmy się kibicując sobie na wzajem. Cieszyliśmy się muzyką, która jak się okazało dla wszystkich uczestników była najważniejsza. Było to wspaniałe uczucie widzieć, że nie dzieli nas rywalizacja, ale łączy jeden cel – przeżyć i dać okazję innym do przeżycia czegoś pięknego przez śpiew.
Po powrocie przez pierwsze kilka chwil, godzin, dni każdy z nas gdzieś myślą uciekał do Stambułu. Wspominał liczne wspólne przygody, wymieniał się zdjęciami. I mimo że marzyliśmy wylatując do domu o Polskiej normalności i tradycyjnym schabowym na obiad, to mamy nadzieję, że jeszcze kiedyś, w tej samej ekipie, dane nam będzie wybrać się w równie niezwykłe miejsce i podjąć kolejne wyzwania…
Kuba Banaszewski