Francja, Brive-la-Gaillarde 2015

Wreszcie wyśniony, upragniony i od dawna już przecież wyczekiwany, najtańszy wyjazd chóralny do Brive la Gaillarde we Francji. Nastał dzień 13 lutego, kolejnie długa, niemal bezsenna noc, święto Walentego, nieco ciężkie, raczej nie romantyczne, bo przed nami kolejne jeszcze kilometry, najpierw 1600 potem 1599 potem 1598 i tak liczba z godziny na godzinę nie malała chyba nikomu zbyt szybko. Ci, (którzy w ogóle mają), starali się raczej nie myśleć o pozostawionych drugich połówkach gdzieś na wschodzie, inni udając, że ani nogi nie zdrętwiały, ani nawet plecy, robili co popadnie, byle tylko koła naszego POLBUSA kręciły się jak najszybciej. Tu poker, tu gitara, trochę kart, śpiewy, tańce, hulańce, zabawy co niemiara. Potem jednak każdemu i to się znudziło. Zmęczeni opadliśmy na tylne siedzenia i zaczęły się obawy. A CO JAK TRAFIĘ DO MURZYNÓW, ALBO CHIŃCZYKÓW. A JAK DADZĄ MI ŻABĘ, A JAK ŚLIMAKI, ALBO SIĘ NIE DOGADAM. NIE CHCĘ MIESZKAĆ SAM. W końcu po 20 godzinach jazdy, naszym oczom ukazało się miasto z dziwnymi drzewami. Gromadka nieco spłoszonych ludzi, wyczekujących 10959596_1068191649863094_4537477623901519983_nnas pod dachem szkoły. Wysiadamy kolejno. Zaczyna się wskazywanie palcami. My na nich, oni na nas. Trochę jak w zoo, oni przyglądają się nam, my im i gdyby nie deszcz, nikt chyba nie odważyłby się wejść do środka. I wtedy już pogrom, szepty jedne po polsku inne po francusku. Tych drugich niestety nie zrozumiałam, a z pierwszych wyłapywałam ciche- patrz, ja chcę u nich, -nie ja tam chcę, -a tamtych nie. Obserwowaliśmy się wzajemnie dość bacznie, zachowując jednak pozory spokoju, prężnie wypięliśmy pierś do przodu i czekamy. Lecą kolejne nazwiska, kolejne przydziały. Niektórzy płaczą, to ze szczęście, to po trochę ze strachu- bo przecież to obcy, a my mamy z nimi mieszkać.

UWAGA POCZĄTEK DYGRESJI: No właśnie, a propos murzynów: już w Brive, minąwszy autokarem jakąś czarną parę idącą chodnikiem, palnęłam: „ale by było, gdyby ktoś trafił do murzynów”. No. To było. Gdy byliśmy już w sali przepełnionej po brzegi rodzinami, chórzystami i organizatorami, w oczy rzucała się szczególnie jedna rodzina (może dlatego, że jeszcze nie było ciemno), a po wyczytaniu z listy nazwiska mojego i niejakiej Tiffany, moim oczom ukazała się ładna, zadbana Murzynka machająca do mnie wraz z trzema małymi dziewczynkami. Pobiegłam radośnie z prawie wyciągniętymi ramionami, by powitać swoją nową mamę i siostry i tak już przytulasom i całusom nie było końca, gdy wtem padło pytanie: „czy mówisz po francusku?”. OHO, pomyślałam- to teraz się zacznie i szybko pokręciłam przepraszająco głową i powiedziałam, że w moim przypadku w grę wchodzi tylko angielski, po czym zrobiła się nieco nerwowa atmosfera, moja nowa opiekunka swoim prawie angielskim powiedziała mi, że u niej tymczasem tylko francuski, ale mam się nie martwić, bo jej najstarsza córka (10 lat) coś tam po angielsku rozumie. Skoro już tak dobrze jej szło i z przełamywaniem lodów i z wypowiedzeniem zdania w obcym języku, poszła odrobinę dalej i zapytała, czy nie jestem zdziwiona, że będę mieszkać u czarnej rodziny, czy mi to nie będzie przeszkadzać i tak w ogóle to czy widziałam już kiedyś Murzyna (nie widziałam, ale pani w przedszkolu uczyła nas recytować „Murzynek Bambo”, więc miałam świadomość, że coś takiego istnieje). Podróż do nowego domu była chyba najbardziej stresująca z całego wyjazdu: nie dość, że w samochodzie posługiwano się tylko francuskim, po francusku śpiewano, po francusku nawet się śmiano, a ja siedziałam tam jak piąte koło u wozu, to czułam, że moja nowa mama również jest nieco speszona zaistniałą sytuacją. W domu na migi przedstawiono mi mój pokój i łazienkę i chwilę po rozpakowaniu spokojnie wzięłam prysznic, wysuszyłam włosy i pomyślałam, że może to czas, żeby się położyć, gdy słyszę pukanie do drzwi. Otwieram, a tam moim oczom ukazują się 4 ubrane do wyjścia czarne ludzie. Ja nie wiem, o co chodzi, mój wyraz twarzy chyba zdradza narastającą we mnie dezorientację, w końcu aż mojej mamie zrobiło się trochę głupio i powiedziała mi, że „car, car”, więc ja starając się wyjść cało z sytuacji, albo też ją po prostu uratować, nałożyłam na siebie kurtkę, szal, buty i wyszłam. Jechaliśmy i jechaliśmy, aż w końcu zaparkowaliśmy przed szpitalem. HM, zastanowiłam się w myślach. To nie tak, że choro wyglądam – po prostu nie mam makijażu. Wyszłam jednak posłusznie i powlokłam się w stronę szpitala śladem mojej rodziny. Weszłyśmy do środka i wyraźnie zdążałyśmy ku jakiemuś celowi. W końcu moja nowa mama postanowiła pójść mi w sukurs i tonem znawcy powiedziała: „to jest szpital!”. „Widzę”- odpowiedziałam. Wreszcie dotarłyśmy do oddziału kardiologii i po przejściu przez kilka drzwi okazało się, że mąż mojej murzynki również jest murzynem jest kardiologiem i ma dzisiaj dyżur w nocy, a jako że jest jedyną osobą w rodzinie władającą językiem angielskim, chciał mnie przywitać i zapytać, co jem, a czego nie jem. UWAGA KONIEC DYGRESJI

W końcu jednak wszyscy gdzieś tam się rozjechali. Rozpoczął się okres poznawczy, tu jedzenie trochę inne, ten akcent, wbrew początkowym przewidywaniom, nie było jednak aż tak źle. Bo i niektórym dobrze się trafiło – rodzina chirurgów, dyrektor Danonów, gdzieś tam jakieś Chanel, winiarnia. Duże domy, albo basen i to jedzenie też nawet nie najgorsze. Tylko wciąż jeszcze płochliwie większość podchodziła do zupełnie nowej dla nas sytuacji.

UWAGA POCZĄTEK DYGRESJI: Nasi gospodarze jednak prześcigali się w pomysłach na to, by zapunktować w rankingu najbardziej gościnnego Francuza. I tak jedna z chórzystek dostała do kolacji szklankę z wódką, bo tubylcy jakoś nie potrafili zrozumieć, jak my tę wódkę w Polsce pijemy i jeśli nie w szklankach to jak inaczej; zaś inna została uraczona POLSKIM kanałem telewizyjnym, który okazał się być Telewizją Trwam i dumni z siebie Francuzi dopiero po półgodzinie zrozumieli, że ich podopieczna chyba nie do końca jest zainteresowana programem. Jeszcze inna z chórzystek chciała się natomiast pokazać z jak najlepszej strony i nie dość, że jednego dnia przygotowywała polski obiad, to jeszcze pozmywała naczynia. Potem jednak się okazało, że ten płyn do mycia naczyń, co to był pod zlewem, to był najprawdziwszym olejem. Ale przynajmniej naczynia się błyszczały. UWAGA KONIEC DYGRESJI

11008064_10203887402765506_808591560866088288_nPierwszy dzień był nieco intensywny. Dostaliśmy nuty, mieliśmy śpiewać. Co? Jak? Gdzie? Jakaś msza, jakiś ksiądz – dyrygent. Z tyłu Czesi, gdzieś tam dalej Francuzi z Pana od muzyki. Występ jednak, mimo wszelkich obaw, spełnił oczekiwania zarówno organizatorów jak i wzruszonej publiczności. Prawdziwy popis, miał nastąpić dopiero wieczorem, podczas koncertu. Długo trwało zanim przyszła kolej na nas. Bo najpierw „Pan od muzyki”, słynny chór z północnej Francji, występ czeskich licealistów. Tańce naszych gospodarzy, Titanic tutejszej gwiazdy i dopiero na koniec my. Chcieliśmy dać czadu, zaczęliśmy od Angue, po Exultate, na Dyscu kończąc. Dochodzą nas wiwaty, stłumione nieco przez 1655892_10203887393005262_3855888796586329900_nminę Magdy. NIE WYSZŁO TAK JAK MIAŁO. Trudno, jakoś się przecież wykaraskamy, uspokajaliśmy się nieco. Nie było przecież źle, ba, nawet dobrze, bo nie zwykliśmy fałszować. Ale miało być świetnie, cóż następnym razem. Wszystko jednak jakoś się rozeszło po kościach, bo Magda w ramach uroczystego przywitania otrzymała od organizatorów piłkę baseballową.

Kolejny dzień przywitał nas dość pozytywnie. Występy uczniów, po francusku rzecz jasna, ale i Papież na rzutniku się pojawił i Most Tumski i przecież tancerki ze wstążkami. Wiwaty zdobył chłopiec robiący salta i tańczący breakdance i to chyba gwóźdź programu, poza Hymnem Polski i Magdą z kilkoma chórzystami, machającymi biało czerwoną flagą. Było miło i przyjemnie, nikt jeszcze nie zdawał sobie sprawy z tego, co tak właściwie nas czeka.

ANATHEEEEEEEEEEEEEEEMe- spadło na nas jak grom z jasnego nieba. Nieco zdziwieni, zdezorientowani patrzymy i dać wiary nie możemy. CO TO? Potem ktoś kazał nam wyjść na scenę i stanąć na podeście. Przypadek sprawił, że zostaliśmy tak już do czwartku. Śpiewaliśmy, dość sporo, byliśmy jednym z głównych chórów musicalu. Wszystkie starania i każdy z naszych popisów kończył się jednak stałym i niezmiennym ANATHEEEEMe, EXASPIRE PAX HOMINIBUS!

I my w tym wszystkim pewnie i zniewalająco LATERE TE, RÓŻ, RUŻE DI SĄ PUUUU… EEEE. LAAA YYY.. EEE. Każdego jednak najbardziej zaskoczyły indywidualne możliwości wokalne. NU PAH TĄ, PUR VISITER LA TERE, NU SA LĄ VŁA LE LAKLER RIVIERE, NU VU LU PARKURIR E SUU NUU PAH UŁ SYYYY U NU A WŁA LĄ SY U NUUU YYY PPAAAH U SYYY, NUUUUUU PAAAAAAAAAH TĄĄĄĄ i jeszcze wyżej i potem jeszcze wyżej i każdemu nieoczekiwanie świetnie to wychodziło. Szczególnie zadowolony był sam kompozytor Henric Marc. Nikomu jednak nie udało się pobić nieoczekiwanych sukcesów dwójki wokalistów. Po trochę przecież Damiana z „Niech żyją wiwat”, głównie jednak wschodzącej gwiazdy Medici Cantantes, chórzystki pierwszego sopranu – Dominiki i jej niepowtarzalnego Ave Maria. Zachwyciła wszystkich, przyćmiła nawet Damiana i nasze Nu Pah tą! Ba, nawet na dzieci z przodu większość z nas przestała zwracać uwagę. Niestety jedynie na chwilę, bo te i dokazywaniem i …. wciąż walczyły o naszą uwagę.

11048668_1080159715332954_6832675135759297256_nNie mogę w tym wszystkim zapomnieć o niepowtarzalnym koncercie, który daliśmy we wtorek dnia 17 lutego w kościele przy katolickiej szkole Bahuet. Mimo (stałych już chyba) obaw i zmęczenia dwudniowym (dopiero) staniem, udało się świetnie. Półtoragodzinny repertuar podzieliliśmy na część sakralną i rozrywkową. K Bogurodzicą i Zastupnice, albo Kawiarenką Sułtan, prędzej nawet Pater Mi, rzuciliśmy wszystkich na kolana. Na koniec na nogi rzecz jasna, a owacje na stojąco nigdy prędzej nie były tak gorliwe i pełne błagań o bis. Magda jednak ukłoniła się profesjonalnie, za nią my i tak pozostawiliśmy wszystkich wciąż jeszcze we wzruszeniu i emocjach. Chcą nas usłyszeć drugi raz, mogą przecież kupić płytę. I my nico zadowoleni, raczej dumni z samych siebie w tak pozytywnym wydźwięku rozjechaliśmy się do domów.

A i w rodzinach coraz lepiej się układało, początkowe „ ten mój”, „ ta moja” powoli przeistaczało się w „ mama”, „ tata”, „ siostra”. Najogólniej rzecz biorąc wszystko widzieliśmy w coraz to lepszym świetle. Przestało nam przeszkadzać, że musimy jeść na dworze i na obiad dostajemy dziwne kanapki i soczki w woreczkach. Zaakceptowaliśmy fakt, że nie wolno nam siadać na czerwonych fotelach z tyłu, znaleźliśmy, więc swoje ulubione kamienie. Parę razy udało nam się spotkać wieczorem. Pogoda dopisywała, słońce grzało, jednym słowem idealnie. Pozytywy sięgnęły zenitu, gdy w dzień musicalu jedna z chórzystek opowiedziała nam jego treść. „ A więc to była nauczycielka??” rozległo się zewsząd. Głośne ohy i ahy, przeplatały się z dalszą opowieścią o niegrzecznym uczniu i wędrówce po różnych planetach. Jedną z nich była Ziemia, a my swym … Visite later mieliśmy ich powitać.

10462880_1080159725332953_5845997759706678836_n
Nie trzeba rzecz jasna ponownie wspominać, że i musical udał się rewelacyjnie. Całą wycieczkę podsumował równie rewelacyjny wyjazd do tajemniczego, nieco opuszczonego, wciąż jednak zapierającego dech w piersi, malowniczego i zbudowanego na skale, średniowiecznego miasteczka Rocamadour.

 

UWAGA POCZĄTEK DYGRESJI: Należy pamiętać, że w Rocamadour miał miejsce jeszcze jeden nieoczekiwany STOJĄCY koncert, podczas zwiedzania przez szkoły z Brive miejscowej zabytkowej katedry. Medici Cantantes dawno chyba nie wyglądał tak żałośnie jak wtedy, gdy zmęczeni, zmarnowani i padający na twarze chórzyści myśleli już tylko o tym, żeby odpocząć w autokarze i wrócić jak najszybciej do domów. Bo jak stare przysłowie mówi- wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej! UWAGA KONIEC DYGRESJI

Marta Laburda i Nikola Kurpierz